Zwiedzanie Thingvellir ograniczyliśmy do luźnego spaceru śladami bohaterów Gry o Tron. Malownicze pagórki, wodospad i cudowna pogoda pozwoliła nam rozkoszować się tym idyllicznym klimatem. Moja umiejętność zasypiania momentalnie w sprzyjających temu warunkach została wykorzystana na deskach jednego z punktów widokowych. Ekspresowe ładowanie baterii słonecznych i witaminy D na dalszą drogę zakończone sukcesem.
Kolejnym przystankiem na Islandzkiej mapie jest półwysep Snaefellsness. Po drodze nie obyło się bez przystanku na sesję koników i owiec. Paulinka bez względu na porywiste wiatry wyskoczyła z auta z aparatem i zrobiła szybki włam na pastwisko.
Następny w kolejce żądnych przygód był Maciek… Chciał iść na skróty i został zaatakowany przez stado rybitw. Prawdopodobnie trafiliśmy w okolice ich gniazd w okresie lęgowym. Pomysłowy Maciuś zamiast delikatnie się wycofać zaczął rzucać w ptaki naszymi ulubionymi ciastkami z Bonusa - jednogłośnie okrzykniętymi przez wycieczkowiczów ogromnymi Bebe. Nie pomogło. W swoich wycieczkowych klapeczkach uciekał w podskokach przez łąki przed artylerią dziobów i amunicją z ptasiej kupy… Kabaret nie do opisania!
Na wybrzeżu podziwialiśmy niesamowite formacje skalne w Arnarstapi i Hellnar. Bazaltowe zbocza momentami przysparzały o dreszcze w połączeniu z zimnym dźwiękiem fal uderzających o skały.
Kolejny nocleg, jak się okazało dopiero o poranku u stóp pola lawy z widokiem na lodowiec i wulkan – Snæfellsjökull.
Po leniwym bardziej niż zwykle pakowaniu ruszyliśmy w stronę góry Kirkjufell z wodospadem Kirkjufellsfoss. Podobno to jedna z piękniejszych gór na Islandii, jednak sądząc po zdjęciach wydawało się, że jest znacznie większa niż w rzeczywistości. Tak czy inaczej, pyszny liofilizowany posiłek - wyczekany chyba ponad godzinę smakował wybornie u jej podnóża.